...to pierwszy sakrament w chrześcijańskim życiu człowieka.

Chrzest święty...
Fotografie z chrztu Autorki znajdujące się w rodzinnym archiwum

Jest on fundamentem wiary i bramą otwierającą drogę do kolejnych sakramentów. Oczywiście nie pamiętam swojego chrztu, ale wydarzenie obrosło w legendę i o tym kilka słów. Niedawno podczas towarzyskiego spotkania po raz kolejny usłyszałam pytanie dotyczące miejsca i sposobu przechowywania pamiątek z przeszłości. Wyjaśniłam, że część leży w pudłach, zdjęcia w albumach, zaś wiele pamiątek przecież wyeksponowałam w Gabinecie Wspomnień. Wówczas zażartowano, że skoro przechowuję welon, to pewnie mam też becik od chrztu. Odpowiedziałam, że nie tylko becik, ale też potwierdzenie terminu chrztu. Dodałam, że posiadam też fotografie z tego ważnego wydarzenia.

Jak rodzinna legenda głosi, w kościele NMP w Szczytnie darłam się wniebogłosy i tak wierciłam w beciku, że ksiądz musiał czekać, aż się uspokoję. Twierdzono też, że takie łzy lałam, że aż w chrzcielnicy przybyło wody. Opowiadano również, że z becika wprost pod nogi księdza wypadły schowane tam monety - bym opływała w dostatek oraz cukierki - bym miała słodkie życie. Jednak nigdy prawdy nie poznałam, kto to zabobonne wyposażenie tam ukrył. Tuż po ceremonii zaniesiono mnie do domu, a mieszkaliśmy wówczas na ulicy Konopnickiej, dosłownie dwa kroki od kościoła. Tam położono mnie na stole, bym w przyszłości była gościnna i towarzyska. Zamówiono też fotografa, a ja już jako niemowlę do obiektywu się „mizdrzyłam” i na błysk flesza odpowiadałam śmiechem. Potem przez lata słyszałam, że skoro na chrzcie tak płakałam, to nic dziwnego, że ciągle „leję wodę” oraz, że jestem słodka, ale rozrzutna w nawiązaniu do monet i cukierków, które wypadły z mojego becika w kościele. Dziś wiem, że wierciłam się, bo pewnie w tym beciku w sierpniu może było mi i do twarzy, ale za gorąco, a płakałam, bo być może byłam głodna.

Potwierdzenie terminu chrztu, który odbył się 20 sierpnia 1960 r.

Lata minęły, dorosłam i wówczas ja dostąpiłam zaszczytu, by zostać chrzestną. Rodzice dziecka poprosili, bym przysłała stosowne zaświadczenie, bo to oczywisty wymóg zalecany przez Kościół. Poszłam więc na mszę do swojej parafii w Szczytnie na ulicy Niepodległości, a po skończonym nabożeństwie weszłam do zakrystii. Z uśmiecham przywitał mnie ówczesny proboszcz Robert Dziewiatowski. Powiedziałam, że będę podawać dziecko do chrztu i proszę o stosowny dokument. Ksiądz popatrzył na mnie i spytał jakie teraz mam nazwisko, bo pamięta mnie z lekcji religii. Podałam. Natychmiast dokument wypisał i wręczając życzył „szczęść Boże”, ja zaświadczenie przyjęłam, powiedziałam „Bóg zapłać” i sobie poszłam. Następnego dnia chwaliłam się, że ksiądz nie tylko mnie poznał, ale też od ręki wypisał dokument. Padło kolejne pytanie o to, ile zapłaciłam. Strasznie się zdziwiłam takim zapytaniem i zgodnie z prawdą wyjaśniłam, że otrzymałam za „Bóg zapłać”. Zdobyty dokument zgodnie z prośbą wysłałam do rodziców malucha, którego miałam podawać do chrztu, ale powodowana siódmym zmysłem zrobiłam kserokopię i schowałam do torebki. W dniu chrztu okazało się, że młodzi rodzice dokument zostawili w domu, a ksiądz bez niego nie udzieli sakramentu. Wówczas ja do torebki sięgnęłam i kserokopię wyciągnęłam. Ksiądz z wrażenia tak mojemu chrześniakowi polał główkę, że święcona woda zmoczyła czapeczkę. Szybko maluchowi higienicznymi chusteczkami główkę opatuliliśmy i czapeczkę założyliśmy. Za kilka dni mój chrześniak Michał będzie miał kolejne urodziny i więc w felieton wplatam dla niego serdeczności od ciotki Grażyny.

Grażyna Saj-Klocek