Tekst ten przeznaczony jest tylko dla Czytelników o mocnych nerwach i odpornych żołądkach. Pozostałych odsyłam niestety do dalszych części „Kurka”, jak mniemam nie noszących treści stanowiących zagrożenia dla życia i zdrowia. Otóż dzisiejsze moje dywagacje dotyczyć będą ni mniej ni więcej tylko brrrr … szpinaku! Tak więc gdy już pozostali tylko najbardziej odporni, kilka zdań o tym znienawidzonym przez wszystkie dzieci daniu, a dziećmi przecież pozostajemy na zawsze. Przypomnijcie sobie scenkę – upalne lato, talerz ze świeżymi ziemniakami, sadzone jajeczko, obok kompocik lub szklanka zsiadłego mleka. To wszystko jednak znika, bo połowę talerza zajmuje ta … wstrętna zielona breja! A tu jeszcze troskliwa mamusia albo babcia dogaduje – jedz synku, jedz koniecznie, to bardzo zdrowe i smaczne!

Nigdy nie byłem mamusią i babcią też już chyba nie będę, tym bardziej kochającą, ale jestem niezmiernie ciekaw, czy te wielce szanowane panie same w to wierzyły? Bo, że zdrowe to prawdopodobne, chociaż nie do końca. Poszperałem trochę w kulinarnych encyklopediach i

wiem już, że szpinak pochodzi z dzisiejszego Iranu, a do Europy trafił we wczesnym średniowieczu. Nie był to okres szczególnego wyuzdania europejskiej kuchni (no, może poza południem). Tu u nas – Europa przecież też była, chociaż jeszcze bez Unii, sami ją sobie wtedy założyliśmy z Litwą i dobrze – mieliśmy kulturę kaszy i wszystko co smakowało lepiej niż włażące w zęby jagły już mogło być przysmakiem. Nawet szpinak. Najlepiej sobie z tym, sorry, świństwem poradzili Włosi. Naród praktyczny i trunkowy wymyślił wino szpinakowe, które jeszcze w czasach pierwszej wojny światowej należało do obowiązkowego menu rannych żołnierzy. Urocze (bo innych przecież nie mogło być) siostrzyczki poiły biednego Giovanniego czy Franco zielonym cienkim trunkiem, wmawiając mu, że to dobrze wpływa na produkcję krwi, której pozbył się był wcześniej ku chwale Italii i króla oczywiście też. Moja niezwykle fachowa sąsiadka z tejże strony z pewnością może wymienić kilkanaście zdrowotnych zalet tego warzywka, jak wpływ na spadek ciśnienia, właściwości antyrakowe czy zapobieganie zmianom w mózgu wywołanym starzeniem. A tak na marginesie, dlaczego akurat tak się bronimy przed tą sklerozą? To też atrakcja! Bo idę sobie, patrzę, a z naprzeciwka wlecze się jakiś pokrzywiony, chociaż sympatyczny na oko staruszek. Miła sprawa spotkać kogoś bardziej pokręconego wiekiem niż ja sam, więc uśmiecham się szczerze, on też, po czym walę głową w wyglansowaną szybę marketu. A gdybym jadał szpinak codziennie po kilogramie przynajmniej, to pamiętałbym przecież tę gębę co rano w lustrze przy goleniu oglądaną.

W czasach, gdy nie było jeszcze aptek zapełnionych tysiącami tabletek zawierających wszystko co zdrowe i najzdrowsze oraz zdrowiu służących w dawkach nieomal zabójczych, można faktycznie było jeszcze uznać wcinanie szpinaku za obrzęd prozdrowotny. Dziś jedna tabletka załatwia nam zapotrzebowanie na wszystko na cały dzień. No, może nie wszystko, bo nasze babcie w swych litościwych sercach wymyśliły jednak parę dań z udziałem szpinaku, które okazały się w miarę zjadliwe a w porywach i smaczne.

Jadłem kiedyś w starym jeszcze Toruniu danie, którego na pierwszy smak nie rozgryzłem. Były to kulki wielkości małych mielonych kotlecików pachnące smakowicie orzeszkami arachidowymi i gałką muszkatołową, obtoczone w jajku i tartej bułce, i podane pod beszamelem. Co najciekawsze, wcale nie było to zielone, nawet po przekrojeniu i smakowało tak, powiedziałbym staroświecko troszkę. Wiekowa już dziś moja ciotunia miała wtedy takie dziwaczne, lecz smaczne pomysły. Dopiero gdy już razem z jej synami opędzlowaliśmy solidną michę tej smaczności przyznała się co tam było w środku. Stąd morał – wszystko da się zjeść, nawet szpinak, byle tylko domieszać do tego odpowiednie dodatki, a przede wszystkim dużą szczyptę kulinarnej fantazji.

Wiesław Mądrzejowski